niedziela, 26 maja 2013

Andrzejopolis - czyli zawsze fajnie dojechać Polaków, którzy się wybili

Sobota, 22.50. Chwilę temu skończył się finał LM. Bayern Monachium - Borussia Dortmund 2:1. Niestety nasze chłopaki z Borussi nie wygrali LM, a na wszelkich forach, mojej tablicy na fb zamiast płaczu na poziomie 2.04.05 widzę radość jakby 3/4 moich znajomych stuknęło Paulinę Sykut. Lewandowski nie jest lepszy od Pawła Brożka, Błaszczykowski jest słaby jak żona Teda Mosby'ego, a Piszczek nie dorasta do pięt rezerwowemu Arsenalu Tuła. Opinie w 100% prawdziwe. Bo przecież każdy Andrzej Internauta wygrał po 10 razy finał Champions League strzelając przy okazji 4 gole (oddając 2 strzały). Na Play Station. Przerobionym. Na poziomie beginner.

Przy okazji takiego meczu (który sam w sobie był November Rainem wśród spotkań futbolowych) zamiast dyskusji o taktyce i ew. sędziowaniu przez cały internet przelewa się fala hejtu (Reign in Blood przy tej fali nienawiści wydaje się mocne jak ostatnie dokonania Agnieszki Chylińskiej) w stosunku do naszych gości z Dortmundu. To, że Lewy sam rozjechał Real Madryt, Kuba zagrał sezon życia, a Piszczek pół roku grał z kontuzją, która każdego Andrzeja wysłałaby na zsyłkę do Ciechocinka nie ma znaczenia - bo przecież każdy Andrew Internauta by zrobił wszystko lepiej, szybciej i mniejszą pengę. I bardziej patriotycznie. To że w pewnym momencie trójka z BVB atakowała nas nawet z lodówki i wagin partnerek to prawda, no ale o kim kuźwa mieli pisać dziennikarze? O Matuszczyku, który zagrał 17 minut przez cały sezon 2. Bundesligi (swoją drogą - gość jest potrzebny naszej kadrze jak popitka do Lecha Shandy)? O Mateuszu Cetnarskim, który się wybija na minus w takiej biedze jaką jest Śląsk Wrocław? Nie! To Lewy pyknął 24 gole w Bundeslidzie i 10 w LM. Nie Cetnarski, nie Paweł Brożek. Tomasz Zahorski też nie.

I to jest typowe w naszym radosnym narodzie. Każdy, kto wybija się ponad andrzejowość (tzn. do bólu kurewską przeciętność) musi być zniszczony niczym PiKej (akurat jemu się należy, bo się dzieciakowi od nadmiaru floty w dupie przewróciło). Ale np. taki Behemoth - band, który od wielu lat robi muzykę na fenomenalnym poziomie i jest w światowym topie kapel death metalowych jest gnojony nie tylko przez katopatolickie kręgi. Miłośnicy Króla Jarosława Wiecznie Dziewicy ze względu na wyprane rozumki mogą być usprawiedliwieni, ale bardzo często spotykam się z ludźmi z kręgu Rycerzy Metalu, którzy dojeżdżają Behemłotka, bo to przecież zespół chujowy bardziej niż piwo z juwenaliów (Legnico - masz szczęście, ze w tym tygodniu był finał LM). Jedyny powód? To polski band! A nic co polskie nie może być dobre. A gdyby Acid Drinkers był zespołem z USA, to ich koncert w Andrzejopolis byłby większym świętem niż otwarcie Media Marktu w Randomiu i darmowe skarpety do sandałów na ryneczku, a jako że są z Poznania bardzo fajnie sądzić jest, że są miałcy jak 93% uczestników Familiady (pies nie jest zwierzęciem na 3 litery - niestety).

Przykłady mnożyć można bez końca. Gdy Małysz miał 3-4 lata kryzysu to fala nienawiści byłaby w stanie zmieść Azję z powierzchni ziemi. A np. Gortat - w (dawanie) kosza lepiej gra każda feministka. Polański? Pedofil!  A zresztą po co iść tak daleko i szukać wśród ludzi utalentowanych/bardzo pracowitych? Każdy sąsiad Andrzeja, który ma lepsze auto/żonę/mieszkanie to jebany złodziej/lewak/kutas/hultaj/nicpoń/gałgan/nieboga (staram się ograniczać przekleństwa). Szef zawsze będzie nieczułym fiutem, który na drugie imię ma nepotyzm, a jego auto kupione jest zapewnie z hajsu pochodzącego z handlu z narkotyków robionych z martwych płodów, które produkował ze swojej puszczalskiej żony, która wydała pewnie wszystkie premie dla pracowników na operacje plastyczne - bo przecież w wieku 35 lat nie można wyglądać lepiej niż Joanna Bartel.

Nie mam siły na podsumowanie. Po prostu mniej zawiści kochane Andrzeje i Andrzejki. Wziąć się kurwa za siebie, to nie będziecie mieli czasu na dojeżdżanie tych, którzy zapracowali na swój sukces. Do roboty.

niedziela, 19 maja 2013

Chcę wsiąść do pociągu byle jakiego, ale nie mogę kupić biletu


Dość często zdarza mi się podróżować pociągiem. I ogólnie PKP da się przeżyć, bo jakoś udaje mi się trafić na połączenia, które są w miarę punktualne i nie są zatłoczone jak hipermarket przed świętami. Ale jest oczywiście jedna rzecz, która powoduje, że poziom mojego wkurwienia rośnie szybciej niż ilość lajków na FB świeżo zmarłego artysty (ludzie, budzimy się – to, że ktoś umarł nie znaczy, że nagle staje się 100 razy fajniejszy). Werbel proszę…

…kupowanie biletów. Gdy widzę, że przede mną stoi więcej niż 5 osób, to już wiem, że zdążę przeczytać książkę, zrobić obiad, zapuścić włosy do pasa i nadrobić zaległe 11 sezonów Mody na sukces. Wina leży po dwóch stronach okienka kasowego. Ludzie nie umieją kupować biletów, a kasjerki nie do końca potrafią je sprzedawać. Wg mojej agencji „chuj mnie to obchodzi” są za to odpowiedzialne 4 rodzaje ludzi.

Pierwszym są oczywiście emeryci. Wiecznie na haju (w sumie po riedlowskiej dawce prochów mają do tego prawo), zaszokowani, że pociąg do Gdańska już nie jedzie o 21.03, tylko o 20.26. „Ale przecież w 1977 jeździł o 20.26! Wina Tuska, bezbożnego złodzieja, Niemca jednego!”. Drugi typ to licealistki/studentki o wiedzy książkowej tak wielkiej, że przy nich wikipedia czuje się jak obszczymur. I inteligencji ameby po miesięcznym maratonie uśmiechu z crackiem i butaprenem. Kupienie biletu na trasę Wrocław – Opole dal takiej klientki jest niczym sprawienie, żeby komoda zaczęła rapować trzynastozgłoskowcem. A odcinki Mody na sukces lecą…

Trzeci (najgorszy, acz nie ze swojej winy) typ to obcokrajowcy. Pani kasjerka po angielsku umie powiedzieć „ich verstehe nich, jo pajemaju ni chuja”. I dogadanie się językiem migowo-kurwowo-machanym zajmuje setki lat, a twój pociąg jest już w połowie drogi. Czwarty typ to korzystający z automatów. Te ustrojstwa są bardzo wygodne i intuicyjne w obsłudze. Niestety za kupowanie biletów w automacie biorą się osoby, które nie umieją obsłużyć nawet liczydła, a wycisk w szachy dostają nawet od paprzykarza szczecińskiego.

No i człowiek dalej stoi w kolejce, jego pociąg już dawno dojechał do celu, a szlag został trafiony. Zamiast bezcelowych lekcji PO w liceum czas zacząć uczyć dzieciaki ogaru w takich sytuacjach jak kupowanie biletów na pociąg. A panie z kas wyślijmy na kurs podstaw angola. 10 zdań się nauczą i będzie szło 100 razy szybciej, a ja w końcu zdążę na swój pociąg. Choo Choo madafakers.

niedziela, 12 maja 2013

Nowy Jork nie jest dobrym wyborem

Uwielbiam psy. Za możliwość i warunki do trzymania w mieszkaniu labradora oddałbym możliwość sikania na stojąco. Do rodzinnego domu jeżdżę między innymi po to, żeby pomęczyć moją psią gangrenę. Nigdy nie mogę się powstrzymać przed pogłaskaniem psa, który jest przywiązany gdzieś pod sklepem. Ale oczywiście każdy gatunek ma swojego Pawła Brożka (alternatywne porównanie dla nieznających się na piłce nożnej –każdy gatunek ma swój Wałbrzych), więc imię moich ulubionych czworonogów jest szargane przez małe kreatury, które szczekają z głośnością typową dla rozruchu silnika odrzutowego z częstotliwością 8-rdzeniowego procesora. Yorki.

Zaopatrzone w standardzie w kokardkę i torebkę Lui Witą do taszczenia ich po mieście. Poważnie? Jak ten wyrób psopodobny ma aportować? Pierw rzucisz piłkę, a potem zaniesiesz go, żeby mógł spróbować złapać piłkę w swój mały pyszczek, który o dziwo (wbrew wszelkim prawom fizyki) jest tak głośny, że bębenki w uszach pękają jak słabej jakości gumki? Do tego te psy żywią się lepiej niż polski sarmata. Wątróbeczki, kawiorki, mysie cipki – wszystko po to, żeby Niuniuś/Karmelek/Inne imię uwłaczające godności jakiegokolwiek stworzenia był szczęśliwy i miał siłę do katowania swym radosnym skrzekiem biednego studenta zza ściany, który dzień wcześniej wypił dziejowe ilości gorzały i został miejską legendą albo węgierskim native speakerem. Poza zorganizowaniem szwedzkiego stołu, trzeba też pamiętać, żeby wysyłać yorka do fryzjera co najmniej trzy razy w tygodniu, żeby Niuniuś mógł mieć non toper fryzurę a la „gwiazda glam rocka”.

A właściciele tych psów? Dramat. Generalnie dzielą się na 3 typy. Pierwszy z nich to młoda kobieta, która dzięki swojej głupocie mogłaby lewitować. Oczywiście musi mieć dziarę nad dupą oznajmiającą światu, że jej w jej waginie schronienie znajdzie każdy zbłąkany wędrowiec, o ile wcześniej wleje w delikwentkę trzy Reddsy. Różowe łaszki, tipsy, kolczyk w nosie. I w pępku – po to, by zawiesić Wunderbauma. Drugi typ to sobowtór Hardkorowego Koksa. Moja zdolność do zrozumienia świata zawsze ulega krańcowemu załamaniu, gdy widzę kulturystę w przyciasnej koszulce eksponującej stalowe mięśnie i tragiczne tatuaże (głównie tribale i prawdy objawione napisane gotycką czcionką) prowadzącego yorka. Przecież typ tej postury powinien wyprowadzać na spacer bizona albo żubra, a nie coś wielkości supli, które wcina by rozwinąć swoje mięśnie i impotencję. Ostatni typ – zblazowane małżeństwo zbliżające się do emerytury, które już wychowało swoje dzieci, a nie doczekało się jeszcze wnuków. To właśnie właścicielka Niuniusia będzie się awanturować, że pani w sklepie nałożyła o 2 dkg sera za dużo i będzie zgłaszać na policję to, że pijesz sobie Perełkę w parku. A jej mąż dziarsko przyodzieje XXI-wieczny polski strój ludowy – skarpeta, sandał, bojówki z ryneczku i koszula w kratę opinająca 40 lat doświadczenia w piciu piwa.

I na koniec bardzo istotna prośba (dla mojego zdrowia psychicznego i miliona biednych zwierzaków) - zamiast kupować yorka weźcie karnijcie się do schroniska i weźcie jakiegoś prawdziwego psa. I nie pitolcie, że takiego kundelka nie da się wychować itp. Ja i mój pies jesteśmy najbardziej leniwymi typami w historii przemysłu fonograficznego, a udało mi się nauczyć Odiego dawania łapy i aportowania. Wy przy odrobinie wkładu własnego nauczycie swego czworonoga prasowania i obsługi kosiarki. I grania na giełdzie. Serwus.

niedziela, 5 maja 2013

Ugotuj swój mózg w zupie z programów telewizyjnych!


Cień topry! Jako że jestem geniuszem i nie wiedziałem, że laptopy nie pijają gorącej kawy o mocy średniej bomby jądrowej, zmuszony jestem do życia bez komputera. Jedyne, co odróżnia mnie od średniowiecznego chłopa to lepszy stan uzębienia i telewizor w pokoju. I z racji nadmiaru wolnego czasu i koszmarnej nudy (jak ludzie byli w stanie kiedyś żyć bez Internetu?) zacząłem oglądać telewizornię.  To, co ujrzałem w tym szatańskim pudełku sprawiło, że neurony w moim mózgu zjarały się jak przeciętny woodstockowicz. Doszczętnie. Wystarczył jeden TVN-owski program…

… ugotowani! Z grubsza chodzi o to, że 4 nieznane sobie wcześniej osoby gotują żarcie dla reszty uczestników i ta reszta ocenia obiad, przyjęcie gości etc. Ten, kto zgarnie najwięcej punktów wygrywa hajs, dziwki i wieczną sławę uwiecznioną w podaniach i legendach. Oczywiście skład ekipy jest typowy – kulturysta, który ostatni kontakt z jakąkolwiek inteligencją przestał mieć, gdy odcięto pępowinę przy jego porodzie (Henio), laska grająca milfetkę w bardzo niszowych pocieraczach z lat 80-tych (Ela), przedstawiciel handlowy bez absolutnie żadnych znaków szczególnych (chyba Paweł, ale nazwijmy go Modest, żeby choć raz w swoim nic nieznaczącym życiu się wyróżniał) i (moja faworytka) szczęśliwa, szczebiocąca, uśmiechnięta, pusta jak ciąża urojona i totalnie jebnięta kobieta koło 30-stki (Monika).  Gdy przyszła kolej na gotowanie mojej faworytki zrobiłem nawet prowizoryczną laleczkę voodoo. Niestety, plan polegający na tym, że Monika weźmie patelnię i zacznie się lać po głowie do utraty przytomności nie wypalił  - zapewne dlatego, że laleczka popełniła brutalne samobójstwo, gdy zobaczyła, co z niej zrobiłem.

A jakim jedzeniem najlepiej uraczyć gości? Schabowy z kapustą i pyrami? A może jakaś wołowinka z grzybkami? Albo cokolwiek co da się wymówić bez zawiązania języka w kokardkę i bez ośmiogodzinnego zgadywania, co się zje? Nie! Czas na coś egzotycznego! Np. Ela ugotowała „Jamajski ogień z balsamem na smutki”. Nieśmiało bym pomyślał, że PRL-owska mamusia właśnie dostała paczkę od psa Kory i upali swoich nowych przyjaciół, a potem dobije ich wywarem z dementora. Okazało się, że podała najmniejszy na świecie kawałek czikena, który był tak ostry, że Mirmił dostał zeza zbieżnego i rozbieżnego jednocześnie, a jego jelita zwinęły się w węzeł gordyjski. A balsamem był gazowany pryt z ananasową spierdoliną. Ogólnie dania serwowane przez naszych bohaterów były tak wymącone i szalone, że jedyne co można osiągnąć to tzw. „risotto z dupy” i nawet nowy cud farmakologii „Dar Śląska” nie zdziała nic na nadchodzącą biegunkę stulecia.

Bonusowym punktem wizyty w każdym z domów było zapewnienie rozrywki swoim gościom. I tak oto Henio pokazał gościom jak robić bajceps, Modest pokazał kinekta, co spotkało się z niesłychanym zbiorowym orgazmem, Ela zgotowała gościom makijaż typu „chlałem 3 dni, dostałem wpierdol i ogólnie czemu jestem w Meksyku?”, a Monika uczyła innych żuławskiego tańca (kolejna laleczka voodoo wypruła sobie flaki). Goście przejawiali bardzo autentyczną radość nie z tej ziemi, udając że te pseudorozrywki bawią ich niesłychanie. Fantakurwastycznie.

Na prędkości wspomnę o „lokowaniu produktu”. Monika wyciągnęła w połowie szamy gumy Orbit, żeby poczęstować gości (pewnie jej popychacz w połowie wciskania w nią trzpienia ściąga gumkę), Ela robiła zakupy w Lidlu, który wg niej jest tak cudowny, że niedługo zostanie beatyfikowany. Pełna dyskrecja.

Inne programy w TV-ce także wjeżdżały w mój umysł jak pod kosz LeBron. Kartonowe telenowele, wyciskacze łez (np. wszelkie reklamy fundacji charytatywnych, przez które mam ochotę złamać sobie obojczyk, bo czuję się tak bardzo winny, że jestem zdrowy), kretyńskie reklamy, teledurnieje, Magda Gessler. A najgorsze jest to, że obok mnie leży niezaczęta jeszcze przeze mnie książka Jo Nesbo, a ja odpalam kolejny odcinek „Przepisu na życie”.  Zajebiście, lecę nara.