niedziela, 7 lipca 2013

Dziewięć błędów popełnianych przez młode kapele rockowe

1.       Kretyńska pseudogroźna i/lub pedalska nazwa
Podstawa kapeli. Trzeba wiedzieć, kto dziś ma zamiar skopać nasze tyłki i podbić lokalną scenę rakynrolową. Niestety w umysłach bardzo wielu muzykantów panuje przeświadczenie, że nazwa musi być groźna jak skacowany Danny Trejo kopnięty w jaja. Stąd pełno nazw, które kończą się na –or. Masakrator, Vaporator, Debifrylator, Wibrator. W sumie, żeby stworzyć złowieszczo brzmiącą nazwę wystarczy wziąć dowolne słowo i dostawić OR na końcu. For example: Madonna – Madonnor, Frodo - Frodor. Ew. można wygenerować nazwę poprzez wylosowanie zestawu przymiotnik + rzeczownik ze Słownika Słów Złowrogich. I tak oto możemy mieć: Dark Hammer, Violent Death i miliardy podobnych. Na drugim biegunie są nazwy, które oddaje miałkość zespołu, np. The Flunkers, The Pachers,  Róże czy inne Uczucia. Nie tędy droga moi drodzy muzycy. Nazwa musi mieć charakter, jaja, brodę i wieczną ochotę na zimnego browara. Taką, że losowy koleś, którzy widzi plakat wie, że ma do czynienia z czymś konkretnym.

2.       Zrzynanie patentów, zamiast czerpania inspiracji
Ej stary, ale fajny riff! Urywa mosznę razem z kręgosłupem! Tylko szkoda, że drugoligowa kapela z USA nagrała ten sam riff w 1997 na swojej drugiej płycie. O ile Twój riff jest identyczny np. z riffem zespołu Downset, który nie jest aż tak bardzo znany, to masz szansę, że nie zostaniesz wyśmiany, ale jeżeli twój patent pochodzi z kawałka Metalliki to mam złe wieści. Właśnie przegrałeś życie, a twoja kapela rozsypie się w ciągu najbliższych 3 dni. Wiem, że ilość dźwięków i melodii, które można wydobyć z gitary jest ograniczona, ale to nie powód, żeby zrzynać riffy. Sam znam paru rifferów (nazwiska przez litość pominięte zostaną), którzy w sposób perfidny wplatają motywy z wielkich kapel w swoje kawałki i jeszcze mają czelność tłumaczyć, że dynamika i akcenty są inaczej rozłożone. Mam złe wieści – nie są. Ale twoja godność – twoja sprawa.

3.       Granie tego, co grane było miliardy razy
Jeżeli masz zamiar założyć kapelę, żeby grać w stylu AC/DC albo nie daj borze  oldschool thrash metal to lepiej weź się za składanie modeli albo za robienie na drutach. Świat już nie potrzebuje takich kapel. Na twoje koncerty przyjdzie tylko twoja dziewczyna i kumpel, od którego pożyczyłeś hi-hat. Nie mówię, że masz od razu grać jak Between The Buried And Me, no ale lekkie mieszanie stylów i odejście od tworzenia jednego kawałka na 1087 sposobów żadnemu Toolowi nie zaszkodziło. W końcu muzykę powinni tworzyć ludzie kreatywni, nie?

4.       To jest kurwa gra zespołowa!
Masz wizję kawałka – świetnie. Wiesz, gdzie drummer na stuknąć w ride’a, a gdzie zagęścić werbel. Masz w głowie linie wokalne. Ale twoi kumple z bandu mogą mieć inną koncepcję, która ma szansę okazać się lepsza od twojej. I naprawdę warto posłuchać czasem ich idei, bo kapela składa się z kilku gości i każdy z nich ma prawo do swojej sugestii. Warto też mieć człowieka z zewnątrz, które na inne spojrzenie na muzykę i może podpowiedzieć coś fajnego. Chyba że chcesz założyć Gitarzysta Rzemieślnik Project i udawać, że jesteś Stevem Vaiem  cz innym gitarowym onanistą.

5.       Samouwielbienie po zagraniu czterech gigów
Kolejny koncert, kolejne miasto  - i na którymś gigu trzech panków po kuracji bełtowo-jabolowej robi pogo przy waszym bardziej czadowym kawałku. Może to oznaczać tylko jedno – wasza muzyka jest cudowna i cały świat was kocha, a każda laska powinna rozchylać przed wami kopytka. Brzmi idyllicznie, nieprawdaż? Niestety fakty są takie, że waszą muzą dalej nikt się nie interesuje i zamiast zakochać się w samych sobie trzeba dalej się rozwijać i grać coraz lepiej, dokładniej i jeszcze raz lepiej. Bo inaczej na kolejnej sztuce obrzucą was zgniłymi jajami Anny Grodzkiej, a  w następnym wcieleniu będziecie struną w wieśle gitarzysty happysadu jego mać.

6.       Wóz z węglem jako ruch sceniczny
Załóżmy, że gracie muzę, która ma w sobie sporo energii. Więc wypadałoby trochę ruszyć tyłek na scenie, pomachać głową, a nie  stać jakby się połknęło kij od miotły. I 10kg zaprawy murarskiej. Jeżeli chcecie ruszyć publikę, to dajcie z siebie wszystko. Nie macie estymy Motórheada, który samą swoją obecnością na scenie powoduje tzw. rozpierdol. Musicie dać z siebie więcej niż kilka ogranych do bólu riffów z przeciętnym wokalem.  Bo inaczej Jezus nie będzie was kochać. A on zawsze patrzy.

7.       Konferansejka na poziomie megafonu na PKP
„Nazywamy się Masakrator, zagramy dla was utwór pod tytułem Wyziewy Szatana”. I tak przez cały koncert. Jeżeli nie jesteście kapelą pokroju Alice in Chains fakt, że wiem jak będzie się nazywać wasz następny utwór nie sprawi, że dostanę eargasmu. Nawet brew mi nie drgnie. 99,999% waszych słuchaczy nie kojarzy waszych kawałków i samo rzeknięcie tytułu nic nie da. A jeżeli drogi wokalisto brzmisz jak Ivona (a tak niestety brzmisz), to tym bardziej zasługujesz na miano kulki analnej Tomasza Jacykowa. W ramach zadania domowego zapuść sobie koncert Metaliki i olej kwadratową grę na perce i solówki schowane za wah-wahem i skup się na tym, jak konferansjerkę prowadzi James Hetfield – jest jednym z najlepszych frontmanów szeroko pojętej muzyki rock’n’rollowej. Także słuchać i się uczyć!

8.       Nagranie płyty z pierwszymi dziesięcioma kompozycjami, które się w życiu zrobiło
I nadchodzi ten moment, w którym wasza kapela przetrwała jakieś 10-15 koncertów, ktoś poza waszymi matkami i dziewczynami kojarzy złowrogą nazwę waszej bandy. Czas na płytę. I jako, że wasze koncerty do tej pory trwały max. 45 minut, macie przygotowane co najwyżej 12 kawałków + jakieś 2 covery do zapchania czasu scenicznego. Najgorszym pomysłem na świecie (poza Colą Light) jest nagranie longplaya z tymi właśnie kawałkami „bo każdy jest niepowtarzalny i ma to coś”. Nie łudźcie się, takie rzeczy miały miejsce w 1983, gdy Metallica, Slayer i reszta thrashowej braci nagrały swoje debiuty. Teraz takie coś nie przejdzie. Przede wszystkim dlatego, że z 12 waszym kawałków góra trzy są bardzo dobre, a może ze cztery są solidnymi zapychaczami. A reszta to nieporozumienie, losowe sklejenie riffów z kwadratowymi przejściami i nudną kompozycją (serio zestaw zwrotka, refren, zwrotka, refren, break, zwrotka, refren to za mało). Także lepiej posiedźcie nad materiałem, bo na chwilę obecną zapewne jest spójny jak zeznania matki Madzi.

9.       Badziewny merch bez polotu
Wydaliście płytkę, fajnie. Teraz chcecie iść za ciosem i wesprzeć promocję poprzez  sprzedaż merchu. Niezły pomysł. Niestety pewnie zrobicie to tak, że na tle czarnej koszulki umieścicie nazwę swojej kapeli. To samo zrobicie z kubkami, czapkami, portfelami i podpaskami. Doskonale. Ale po co? Poważnie myślicie, że jakiś losowy koleś, będzie chciał nosić koszulkę z nazwą nieznanej kapeli, która na dodatek jest na 100% nieczytelna (a jak jest czytelna to zapewne jest tragiczne wykonana)? Takie tanie chwyty nie przejdą. Zestaw nazwa bandu + okładka nie jest dobrym pomysłem. Młode bandy rockowe powinny wziąć przykład z polskich raperów. Oni mają swój merch, ale nie ogranicza się do banalnych rozwiązań. OFC nie patrzcie na ciuchy typu RPK. W hiphopie też mają swoje Myslovitz.

Także drogie dzieciaki – jak chcecie się bawić w gwiazdę rocka to się bawcie. Ale z pomysłem. Na młodej polskiej scenie jest mnóstwo świetnej muzyki, ale jest ona zatopiona w gównie złożonym ze słabych kapel.  Nie bądźcie gównem, które zatapia to, co sensowne. Bądźcie czymś sensownym. Topranoc.