1. Kretyńska pseudogroźna i/lub pedalska nazwa
Podstawa kapeli. Trzeba wiedzieć, kto dziś ma zamiar
skopać nasze tyłki i podbić lokalną scenę rakynrolową. Niestety w umysłach
bardzo wielu muzykantów panuje przeświadczenie, że nazwa musi być groźna jak skacowany
Danny Trejo kopnięty w jaja. Stąd
pełno nazw, które kończą się na –or. Masakrator, Vaporator, Debifrylator,
Wibrator. W sumie, żeby stworzyć złowieszczo brzmiącą nazwę wystarczy wziąć dowolne słowo i dostawić OR na
końcu. For example: Madonna – Madonnor, Frodo - Frodor. Ew. można wygenerować
nazwę poprzez wylosowanie zestawu przymiotnik + rzeczownik ze Słownika Słów
Złowrogich. I tak oto możemy mieć: Dark Hammer, Violent Death i miliardy
podobnych. Na drugim biegunie są nazwy, które oddaje miałkość zespołu, np. The
Flunkers, The Pachers, Róże czy inne
Uczucia. Nie tędy droga moi drodzy muzycy. Nazwa musi mieć charakter, jaja,
brodę i wieczną ochotę na zimnego browara. Taką, że losowy koleś, którzy widzi
plakat wie, że ma do czynienia z czymś konkretnym.
2. Zrzynanie patentów, zamiast czerpania inspiracji
Ej stary, ale fajny riff! Urywa mosznę razem z
kręgosłupem! Tylko szkoda, że drugoligowa kapela z USA nagrała ten sam riff w
1997 na swojej drugiej płycie. O ile Twój riff jest identyczny np. z riffem
zespołu Downset, który nie jest aż tak bardzo znany, to masz szansę, że nie
zostaniesz wyśmiany, ale jeżeli twój patent pochodzi z kawałka Metalliki to mam
złe wieści. Właśnie przegrałeś życie, a twoja kapela rozsypie się w ciągu
najbliższych 3 dni. Wiem, że ilość dźwięków i melodii, które można wydobyć z
gitary jest ograniczona, ale to nie powód, żeby zrzynać riffy. Sam znam paru
rifferów (nazwiska przez litość pominięte zostaną), którzy w sposób perfidny
wplatają motywy z wielkich kapel w swoje kawałki i jeszcze mają czelność
tłumaczyć, że dynamika i akcenty są inaczej rozłożone. Mam złe wieści – nie są.
Ale twoja godność – twoja sprawa.
3. Granie tego, co grane było miliardy razy
Jeżeli masz zamiar założyć kapelę, żeby grać w stylu
AC/DC albo nie daj borze oldschool
thrash metal to lepiej weź się za składanie modeli albo za robienie na drutach.
Świat już nie potrzebuje takich kapel. Na twoje koncerty przyjdzie tylko twoja
dziewczyna i kumpel, od którego pożyczyłeś hi-hat. Nie mówię, że masz od razu grać
jak Between The Buried And Me, no ale lekkie mieszanie stylów i odejście od tworzenia jednego kawałka na 1087 sposobów żadnemu Toolowi nie zaszkodziło. W
końcu muzykę powinni tworzyć ludzie kreatywni, nie?
4. To jest kurwa gra zespołowa!
Masz wizję kawałka – świetnie. Wiesz, gdzie drummer na
stuknąć w ride’a, a gdzie zagęścić werbel. Masz w głowie linie wokalne. Ale
twoi kumple z bandu mogą mieć inną koncepcję, która ma szansę okazać się lepsza
od twojej. I naprawdę warto posłuchać czasem ich idei, bo kapela składa się z
kilku gości i każdy z nich ma prawo do swojej sugestii. Warto też mieć
człowieka z zewnątrz, które na inne spojrzenie na muzykę i może podpowiedzieć
coś fajnego. Chyba że chcesz założyć Gitarzysta Rzemieślnik Project i udawać,
że jesteś Stevem Vaiem cz innym
gitarowym onanistą.
5. Samouwielbienie po zagraniu czterech gigów
Kolejny koncert, kolejne miasto - i na którymś gigu trzech panków po kuracji
bełtowo-jabolowej robi pogo przy waszym bardziej czadowym kawałku. Może to
oznaczać tylko jedno – wasza muzyka jest cudowna i cały świat was kocha, a
każda laska powinna rozchylać przed wami kopytka. Brzmi idyllicznie,
nieprawdaż? Niestety fakty są takie, że waszą muzą dalej nikt się nie
interesuje i zamiast zakochać się w samych sobie trzeba dalej się rozwijać i
grać coraz lepiej, dokładniej i jeszcze raz lepiej. Bo inaczej na kolejnej
sztuce obrzucą was zgniłymi jajami Anny Grodzkiej, a w następnym wcieleniu będziecie struną w
wieśle gitarzysty happysadu jego mać.
6. Wóz z węglem jako ruch sceniczny
Załóżmy, że gracie muzę, która ma w sobie sporo energii.
Więc wypadałoby trochę ruszyć tyłek na scenie, pomachać głową, a nie stać jakby się połknęło kij od miotły. I 10kg zaprawy murarskiej. Jeżeli chcecie
ruszyć publikę, to dajcie z siebie wszystko. Nie macie estymy Motórheada, który
samą swoją obecnością na scenie powoduje tzw. rozpierdol. Musicie dać z siebie
więcej niż kilka ogranych do bólu riffów z przeciętnym wokalem. Bo inaczej Jezus nie będzie was kochać. A on
zawsze patrzy.
7. Konferansejka na poziomie megafonu na PKP
„Nazywamy się Masakrator, zagramy dla was utwór pod
tytułem Wyziewy Szatana”. I tak przez cały koncert. Jeżeli nie jesteście kapelą
pokroju Alice in Chains fakt, że wiem jak będzie się nazywać wasz następny
utwór nie sprawi, że dostanę eargasmu. Nawet brew mi nie drgnie. 99,999%
waszych słuchaczy nie kojarzy waszych kawałków i samo rzeknięcie tytułu nic nie
da. A jeżeli drogi wokalisto brzmisz jak Ivona (a tak niestety brzmisz), to tym
bardziej zasługujesz na miano kulki analnej Tomasza Jacykowa. W ramach zadania
domowego zapuść sobie koncert Metaliki i olej kwadratową grę na perce i solówki
schowane za wah-wahem i skup się na tym, jak konferansjerkę prowadzi James
Hetfield – jest jednym z najlepszych frontmanów szeroko pojętej muzyki
rock’n’rollowej. Także słuchać i się uczyć!
8. Nagranie płyty z pierwszymi dziesięcioma
kompozycjami, które się w życiu zrobiło
I nadchodzi ten moment, w którym wasza kapela
przetrwała jakieś 10-15 koncertów, ktoś poza waszymi matkami i dziewczynami
kojarzy złowrogą nazwę waszej bandy. Czas na płytę. I jako, że wasze koncerty
do tej pory trwały max. 45 minut, macie przygotowane co najwyżej 12 kawałków +
jakieś 2 covery do zapchania czasu scenicznego. Najgorszym pomysłem na świecie
(poza Colą Light) jest nagranie longplaya z tymi właśnie kawałkami „bo każdy
jest niepowtarzalny i ma to coś”. Nie łudźcie się, takie rzeczy miały miejsce w
1983, gdy Metallica, Slayer i reszta thrashowej braci nagrały swoje debiuty.
Teraz takie coś nie przejdzie. Przede wszystkim dlatego, że z 12 waszym
kawałków góra trzy są bardzo dobre, a może ze cztery są solidnymi zapychaczami.
A reszta to nieporozumienie, losowe sklejenie riffów z kwadratowymi przejściami
i nudną kompozycją (serio zestaw zwrotka, refren, zwrotka, refren, break,
zwrotka, refren to za mało). Także lepiej posiedźcie nad materiałem, bo na
chwilę obecną zapewne jest spójny jak zeznania matki Madzi.
9. Badziewny merch bez polotu
Wydaliście płytkę, fajnie. Teraz chcecie iść za ciosem
i wesprzeć promocję poprzez sprzedaż
merchu. Niezły pomysł. Niestety pewnie zrobicie to tak, że na tle czarnej
koszulki umieścicie nazwę swojej kapeli. To samo zrobicie z kubkami, czapkami,
portfelami i podpaskami. Doskonale. Ale po co? Poważnie myślicie, że jakiś
losowy koleś, będzie chciał nosić koszulkę z nazwą nieznanej kapeli, która na
dodatek jest na 100% nieczytelna (a jak jest czytelna to zapewne jest tragiczne
wykonana)? Takie tanie chwyty nie przejdą. Zestaw nazwa bandu + okładka nie
jest dobrym pomysłem. Młode bandy rockowe powinny wziąć przykład z polskich
raperów. Oni mają swój merch, ale nie ogranicza się do banalnych rozwiązań. OFC
nie patrzcie na ciuchy typu RPK. W hiphopie też mają swoje Myslovitz.
Także drogie dzieciaki – jak chcecie się bawić w
gwiazdę rocka to się bawcie. Ale z pomysłem. Na młodej polskiej scenie jest
mnóstwo świetnej muzyki, ale jest ona zatopiona w gównie złożonym ze słabych
kapel. Nie bądźcie gównem, które zatapia
to, co sensowne. Bądźcie czymś sensownym. Topranoc.