Cień topry! Jako że jestem geniuszem i nie wiedziałem, że
laptopy nie pijają gorącej kawy o mocy średniej bomby jądrowej, zmuszony jestem
do życia bez komputera. Jedyne, co odróżnia mnie od średniowiecznego chłopa to
lepszy stan uzębienia i telewizor w pokoju. I z racji nadmiaru wolnego czasu i
koszmarnej nudy (jak ludzie byli w stanie kiedyś żyć bez Internetu?) zacząłem
oglądać telewizornię. To, co ujrzałem w
tym szatańskim pudełku sprawiło, że neurony w moim mózgu zjarały się jak
przeciętny woodstockowicz. Doszczętnie. Wystarczył jeden TVN-owski program…
… ugotowani! Z grubsza chodzi o to, że 4 nieznane sobie
wcześniej osoby gotują żarcie dla reszty uczestników i ta reszta ocenia obiad,
przyjęcie gości etc. Ten, kto zgarnie najwięcej punktów wygrywa hajs, dziwki i
wieczną sławę uwiecznioną w podaniach i legendach. Oczywiście skład ekipy jest
typowy – kulturysta, który ostatni kontakt z jakąkolwiek inteligencją przestał
mieć, gdy odcięto pępowinę przy jego porodzie (Henio), laska grająca milfetkę w
bardzo niszowych pocieraczach z lat 80-tych (Ela), przedstawiciel handlowy bez
absolutnie żadnych znaków szczególnych (chyba Paweł, ale nazwijmy go Modest,
żeby choć raz w swoim nic nieznaczącym życiu się wyróżniał) i (moja faworytka)
szczęśliwa, szczebiocąca, uśmiechnięta, pusta jak ciąża urojona i totalnie
jebnięta kobieta koło 30-stki (Monika). Gdy
przyszła kolej na gotowanie mojej faworytki zrobiłem nawet prowizoryczną
laleczkę voodoo. Niestety, plan polegający na tym, że Monika weźmie patelnię i
zacznie się lać po głowie do utraty przytomności nie wypalił - zapewne dlatego, że laleczka popełniła
brutalne samobójstwo, gdy zobaczyła, co z niej zrobiłem.
A jakim jedzeniem najlepiej uraczyć gości? Schabowy z
kapustą i pyrami? A może jakaś wołowinka z grzybkami? Albo cokolwiek co da się
wymówić bez zawiązania języka w kokardkę i bez ośmiogodzinnego zgadywania, co
się zje? Nie! Czas na coś egzotycznego! Np. Ela ugotowała „Jamajski ogień z
balsamem na smutki”. Nieśmiało bym pomyślał, że PRL-owska mamusia właśnie
dostała paczkę od psa Kory i upali swoich nowych przyjaciół, a potem dobije ich
wywarem z dementora. Okazało się, że podała najmniejszy na świecie kawałek
czikena, który był tak ostry, że Mirmił dostał zeza zbieżnego i rozbieżnego
jednocześnie, a jego jelita zwinęły się w węzeł gordyjski. A balsamem był
gazowany pryt z ananasową spierdoliną. Ogólnie dania serwowane przez naszych
bohaterów były tak wymącone i szalone, że jedyne co można osiągnąć to tzw.
„risotto z dupy” i nawet nowy cud farmakologii „Dar Śląska” nie zdziała nic na
nadchodzącą biegunkę stulecia.
Bonusowym punktem wizyty w każdym z domów było zapewnienie
rozrywki swoim gościom. I tak oto Henio pokazał gościom jak robić bajceps, Modest
pokazał kinekta, co spotkało się z niesłychanym zbiorowym orgazmem, Ela zgotowała
gościom makijaż typu „chlałem 3 dni, dostałem wpierdol i ogólnie czemu jestem w
Meksyku?”, a Monika uczyła innych żuławskiego tańca (kolejna laleczka voodoo
wypruła sobie flaki). Goście przejawiali bardzo autentyczną radość nie z tej ziemi, udając że te
pseudorozrywki bawią ich niesłychanie. Fantakurwastycznie.
Na prędkości wspomnę o „lokowaniu produktu”. Monika
wyciągnęła w połowie szamy gumy Orbit, żeby poczęstować gości (pewnie jej popychacz
w połowie wciskania w nią trzpienia ściąga gumkę), Ela robiła zakupy w Lidlu,
który wg niej jest tak cudowny, że niedługo zostanie beatyfikowany. Pełna
dyskrecja.
Inne programy w TV-ce także wjeżdżały w mój umysł jak pod
kosz LeBron. Kartonowe telenowele, wyciskacze łez (np. wszelkie reklamy
fundacji charytatywnych, przez które mam ochotę złamać sobie obojczyk, bo czuję
się tak bardzo winny, że jestem zdrowy), kretyńskie reklamy, teledurnieje,
Magda Gessler. A najgorsze jest to, że obok mnie leży niezaczęta jeszcze przeze
mnie książka Jo Nesbo, a ja odpalam kolejny odcinek „Przepisu na życie”. Zajebiście, lecę nara.
hahahaha, no tak, ja też to dzisiaj oglądałam, ale inny odcinek, z racji tego, że wyemigrowałam na majówkę do Przemka. TVN mnie zniszczył, ale najbardziej to chyba reklamy i oczywiście Magda Gessler. Po obejrzeniu 60 raz zwiastuna "Oszukanych" czułam jakby ktoś mnie przemielił przez magiel. telewizja jest straszna.
OdpowiedzUsuńBardzo podoba mi się zdanie o reklamach fundacji charytatywnych - rozumiem, że ludzie potrzebują pomocy, ale rzeczywiście reklamy dobijają i wzbudzają w nas niepotrzebne poczucie winy. Natomiast co do przepisu na życie - całkiem zabawny serial, fajnie że ukazuje ludzi w wieku 50-60 lat przeżywających swoją "drugą młodość" :)
OdpowiedzUsuńwciąga strasznie :D
Usuń