niedziela, 28 kwietnia 2013

Gdzie się podzieją tamte prywatki?

Siedzisz sobie na Wyspie Słodowej w sobotnie, wiosenne popołudnie. Sączysz piwko o temperaturze szczęścia, gdzieś w tle rytm twojego serca wybija dżemba. Niewiasty latają w zwiewnych sukienkach a la Woodstock’69. Słoneczko świeci, jak śrubka z Czarnobyla. Nawet 14-letni gołowąs grający kawałki Dżemu nie jest w stanie wyprowadzić cię ze stanu chillu absolutnego. Znasz to uczucie? To świetnie. Zapamiętaj je dobrze, bo wygląda na to, że to koniec.

Jakiś Bardzo Mądry Gość wpadł na pomysł, że w pierwszy dzień wiosny (dla mnie dzień ważniejszy niż moje urodziny, wigilia i chanuka razem wzięte) zamiast uroczystego otwarcia naszego lokalnego Hyde Parku będziemy mieli coś, co kojarzy mi się głównie z Dniami Gminy Wcirząbki Podkarpackie. Czyli budki z żarciem, które sprawi, że dowiesz się co czuje wulkan, gdy wyrzuca z siebie tony lawy, stoiska z piwem, które ma w składzie 98% wody, 1% piwa i 1% spierdoliny sołtysa. Nazwać to piwem, to tak jakby Happysad nazwać dobrą kapelą. Totalne nieporozumienie. I do tego trajkocząca w tle muzyka, co prawda na wyspie nie będzie zespołu pieśni i tańca Nadodrze czy kapeli Disco Boli, ale mimo wszystko nie w tym rzecz.

Wyspa to miejsce spotkań ludzi młodych, którzy są na luzie wypić sobie bronksa. A jak zaczniemy robić z Wyspy dożynki i festyny, to nagle pojawi się tam mnóstwo emerytów, którzy oleją cosobotnią partyjkę w bingo i narzekanie na przeszczep biodra od konia szwagra i pełno patologicznych rodzin w modelu 2+10. A młodzi pójdą broić w miasto. Jak ktoś mi powie, że młodzi robią syf i trzodę, bo częściowo jestem w stanie przytaknąć, ale prostym faktem jest, że na 5000 osób po prostu musi się trafić paru debili, którzy zamiast mózgu mają styropian. Ale innym faktem jest, że policjanci wyłapują jednostki wybitne w tarła robieniu i robią z nimi ordnung.

A jak mi „rodowity wrocławianin” powie, że w 1947 wyspa służyła do spacerów to wezmę czołg i zrobię zbrojny najazd na jego chatę. Mimo, że nie mam przy sobie stetoskopu, aby w 100% potwierdzić diagnozę, to jednak takie opinie dość wyraźnie świadczą o bólu dupy. We Wrocku nie brakuje innych zielonych terenów do spacerowania. Choćby Ogród Botaniczny, który jest piękny jak weekend po nadgodzinach w kopalni.

I tak na zakończenie tak się podzielę moim snem. Każde miasto miał swoją Wyspę Słodową. Taką nieskalaną biczem prawa przestrzeń otwartą, gdzie można było okurwić piwko, wszamać kiełbę z grilla i wychillować się po tygodniu oglądania seriali i symulowaniu nauki. Dałbym uciąć rękę Roguckiego, aby tak się stało. Ave konklawe.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Aborcyjne choinki muszą odejść

Na początek mała zagadka. Co mdli bardziej niż fejsbukowy związek 14-latków zagryziony kucykami Pony i zapity naparem z tęczy? I co przy okazji jest najgorszym (podprowadzonym od Kanadyjczyków co ciekawe) wynalazkiem Niemców (na równi z językiem niemieckim, holokaustem i szkopskimi kobietami)? Dalej nie wiecie? To podpowiem jeszcze, że nazwa kojarzy się pociskiem przeciwpancernym. Albo czołgiem. Dobra, pewnie nie zgadniecie. Panie i panowie chodzi rzecz jasna o drzewka zapachowe o nazwie przyjaznej jak warszawska Praga po zmroku - WUNDERBAUM. Jakim cudem coś, co ewidentnie kojarzy się dobrze (choinka – święta, prezenty itp.) zostało wykorzystane jako masowo broń masowego rażenia o małym zasięgu? Gdyby nie fakt, że Armstrong przyznał się, że zamiast Nesquika do mleka dodawał EPO to byłaby to największa w historii rysa na wizerunku.

Chyba każdy zna z dzieciństwa taką sytuację – jedziemy autem z rodzicami, w środku temperatura, która z reguły towarzyszy wytapianiu stali, zaduch jak w czeczeńskiej spelunie i do tego ten jakże radosny miętowy albo cytrynowy odór, który zapewne jest w stanie wywołać poronienie u ciężarnej kobiety. Bardziej aborcyjne właściwości ma tylko i wyłącznie kawa, którą robię sobie w celu leczenia kaca. Nawet wyzerowanie flachy i zapicie benzyną nie powoduje takiej reakcji wymiotnej jak zapach WUNDERBAUMA. Oficjalne stanowiska Waszyngtonu, Moskwy i Phenianu nie są jeszcze znane, ale jestem w stanie postawić swoje jelito i zdrowszą nerkę, że będą wyjątkowo zgodni – choinki zapachowe to tortura porównywalna do oglądania Serie A.

Myślę, że nie tylko ja, ale i nawet uczeni w piśmie nie są w stanie ogarnąć fenomenu tych drzewek. OK, wiadomo, że nikt nie lubi jak w aucie capi jakby tchórza rozerwało, ale jest mnóstwo innych duperelków zapachowych, dzięki którym nozdrza czują się jakby miały właśnie urodziny. Także jeżeli macie w aucie płaską choinkę bez bombek, na której napisany jest rozkaz rozstrzelania w języku niemietzkim, to zróbcie coś dla świata i wyrzućcie to cholerstwo do kosza. Mała ewaporacja by nie zaszkodziła. Buenos Aires

czwartek, 18 kwietnia 2013

Chłopaki rzewnie płaczą, bo nie będzie już poranku kojota

Tum tum tum. W mojej duszy nastąpiło tąpnięcie niczym w wałbrzyskim biedaszybie. Właśnie zdałem sobie sprawę, że ostatnia polska komedia, która rozjebała mnie jak nieróbstwo Greków budżet Unii Europejskiej miała premierę w 2005 roku. Do tej pory piję ze znajomymi „za bezpieczny weekend”, staram się być jak „Tommy Lee Jones w Ściganym”, moja była „miała na drugie pomyłka”, a o każdym meczu naszych piłkarzy myślę „nawet tacy goście jak wy nie są w stanie tego spierdolić”. A jednak są w stanie… Mimo, że te komedie są z przełomu wieków, to dalej są wykorzystywane w slangu ludzi w przedziale wiekowym 18-26 bardziej niż chłopak w friendzonie.

A dlaczego nie mówi się nowszymi filmami? To oczywiste. Każdy to widział np. Kac Wawę wie, że ten film był śmieszny jak utopienie 10 małych labradorków. Och Karol miał stężenie gagów i świetnych tekstów porównywalne ze stężeniem alkoholu we krwi Matki Teresy z Kalkuty. A co w tych tworach nie bangla? Po pierwsze – aktorzy grający w komediach ¾ życia spędzają na graniu w styropianowych tasiemcach typu M jak Miłość, przez co ich gra jest sztuczna jak cycki u aktorek z Brazzersa. Scenarzyści są wypaleni jak pety na Dworcu Głównym. I co za tym idzie dialogi są sztywne jak zaganiacz Romka Polańskiego po ujrzeniu małej Nel w ekranizacji „W pustyni i puszczy”, fabuła jest głęboka jak kałuża na pustyni Atacama, a więcej polotu i zwrotów akcji występuje w życiu kury.

I naszła mnie taka rezolucja, iż obecnie komedie są robione przez ludzi w wieku trochępóźniejniżśrednim dla ludzi w wieku trochępóźniejniżśrednim, co oznacza, że dowcip będzie minimalnie wyższy niż w żarcie na początku Familiady. Spójrzcie na poczucie humoru swoich parentów. Nie mam racji? Dodatkowo środowisko filmowe w Polsce to beton większy niż PZPN za rządów Grześka Laty. W KAŻDEJ komedii musi wystąpić Tomasz Kot/Borys Szyc/Piotr Adamczyk, gdyż inaczej film jest nieważny i traktowany jak Rihanna przez Chrisa Browna. A niestety Kot ma tyle talentu komediowego, co niemieccy thrasherzy talentu do robienia słuchalnej muzyki, Adamczyk nadaje się tylko na papieża, a Szyc jest tak przeciętny, że powinien nazywać się Randy Random.

Oczywistym jest, że przydałoby się trochę polotu i finezji w tym smutnym jak pizda mieście. I nawet mam koncepcję jak sprawić, aby uratować polskie komedie. Trzeba wziąć kilku młodych, niewypalonych aktorów o charyźmie tak namacalnej, że można jej przybić piątkę. Do tego bierzemy 2-3 ziomeczków, którzy na co dzień nakurwiają na pełny etat na stanowisku „dusza towarzystwa & story teller” w wieku +/- 25 lat i urządzamy im libację godną Snoop Doga – genialne gagi będą pojawiać się tak, jak moralniak po każdym piątku. Do tego jeden gość, który umie pisać i usystematyzuje te światłe pomysły i złoży je do kupy za pomocą ciekawej historii i postaci tak barwnych tęcza po LSD. I przy odrobinie szczęścia może się uda. Wesołej chanuki.

Czas zabronić czytania dobrych książek


Jest awaria. Jak donoszą ostatnie badania mojej agencji „Chuj mnie to obchodzi” coraz więcej ludzi szczyci się tym, że nie czyta książek. To jakby chwalić się niepodcieraniem dupy albo noszeniem sapagów po dziadku przy innej okazji niż inscenizacja Bitwy pod Grunwaldem. Wieści takie sprawiają, że moja wiara w gatunek ludzki pakuje manele i wyjeżdża do mamusi, ręka sama wykonuje manewr taktyczny zwany facepalmem, a dusza rozpaczliwie krzyczy z bólu porównywalnego z wyrywaniem ósemki bez znieczulenia. Gołymi rękoma. Przez konia. Prawdą jest, że to czym karmieni są licealiści w ramach (tu odważne słowo) edukacji zachęca do czytania jak nieogolone nogi u kobiety zachęcają do odbycia z nią aktu miłości, jednakże na świecie jest ok. 139259325534994 tomiszczy, które są pasjonujące jak partyjka flanków na Słodowej albo mecz polskich szczypiornistów za czasów Wenty. Ja np. łykam niczym Sasha Grey dniówkę wszelkiej maści kryminały i thrillery (poczynając od klasyki typu Christie, a kończąc na Norwegu Jo Nesbo – polecam!), inni czytają teledyskowe opowiastki Dana Browna, a jeszcze inni lubią czytać o magicznych krainach, smokach i innych duperelach, które można zobaczyć po solidnej dawce środków odurzających. Ale tu jest właśnie taki sympatyczny myk – a mianowicie książka sama w sobie może stać się dobrym dragiem. Stymuluje wyobraźnię lepiej niż śniadanie Keitha Richardsa. I to może jest sposób, żeby młodzież zechciała czytać książki – wprowadzić książkową prohibicję. Bo skoro trawka wśród młodzieży jest bardziej popularna niż żel do włosów wśród polskich piłkarzy głównie dlatego, że jest zakazana, to jeśli zabronimy czytania DOBRYCH rzeczy, to być może zaraz na pohybel skurwysynom zaczną czytać książki. A książki miałkie niczym indie rock (wiadomość z ostatniej chwili: Coelho nie pisze dobrych książek, a Sigur Ros i innych islandzkich badziewi nie da się słuchać) należałoby złożyć w ręce hiszpańskiej inkwizycji. Ona gdzieś tam jest, tylko nikt jej się nie spodziewa. Jak zwykle. Mazel tov.

Kto tym razem nie zagra we Wrocławiu?


Czy jest coś smutniejszego niż piosenka duetu Rojek-Nosowska wyprodukowana przez gitarzystę Sigur Ros? Owszem jest! A mianowicie to, że Stadion Miejski we Wrocku zarasta pajęczyną jak mój portfel po tygodniu od Matki Boskiej Pieniężnej. Nie dość, że mecze Śląska są tak pasjonujące, dynamiczne i finezyjne jak opisy przyrody w wykonaniu Elizy Orzeszkowej  (Nad Niemnem!), to na dodatek kolejny koncert Wielkiej Gwiazdy został nam podprowadzony przez inne miasto. Zaczynam nabierać podejrzeń, że ludzie z Urzędu Miasta sądzą, iż Stadion Narodowy należy terytorialnie do Wrocławia, bo zawsze jak czytam, że Nirvana, Bitelsi (akurat jeden miał być), Elvis czy inna legenda ma grać we Wro, to za 2 dni okazuje się, że gra na Narodowym. „Negocjacje są prawie na finiszu”. To tak jakby stwierdzić, że informatyk we flanelowej koszuli z włosami postawionymi na Olej Kujawski prawie zaliczył laskę pokroju Trzynastki z House’a, bo się o nią otarł w zatłoczonym jak indyjskie Inter Regio tramwaju.  Mnóstwo ludzi napalało się na koncert McCartneya jak Żyd na wysadzaną diamentami myckę. Sam liczyłem, że na tym koncercie przeżycia będą tak mocne, że moje jądra zamienią się miejscami, a tymczasem zostanie mi muzyczna masturbacja i co najwyżej puszczenie koncertu na youtube.  Dlatego prośba do urzędników i innych Odpowiedzialnych Ludzi – następnym razem jak będzie załatwiać jakiś gig, to najpierw go załatwcie, upewnijcie się osiem razy, że impreza jest zabukowana i wtedy się chwalcie. Bo inaczej wasza wiarygodność i szacunek ludzi będzie na poziomie wiarygodności kredytowej bezrobotnego cygana alkoholika. Adios.

Kobieto, masz być szwagierką, a nie szwagrem!

Taka zagadka – co jest gorsze od kamyczka w bucie? Dwa kamyczki? Rak jelita? Bycie córką Fritzla? Niezłe próby moi drodzy, ale to błędne odpowiedzi. Bo nie ma nic gorszego, niż kobieta z wąsem. Jeżeli ktoś będzie mnie chciał torturować, to nie musi mnie smagać batogiem ani puszczać Nickelbacka w kółko – wystarczy, że postawi przede mną laskę z wąsem i zdradzam z miejsca wszystkich przyjaciół. W sumie są tylko 3 zawody, w których etykieta dopuszcza wąsa u kobiety: radziecka kulomiotka, Kazimiera Szczuka (i inne kobiety typu vagina power) i emerytka powyżej 85-go roku życia. Więc jeżeli droga kobieto nie zaliczasz się do żadnych z tych grup, a mimo wszystko twą twarz zdobi wąs, który w katalogu fryzur widnieje pod nazwą „statystyczny polski szwagier” to mam dla ciebie złe wieści – właśnie strzeliłaś sobie w kolano. Bazooką. Trzykrotnie. To jakby uwolnić orkę na tort weselny albo umieścić dubstep remix na płycie Slayera. Możesz mieć ciało gorące jak wnętrze wulkanu, pierś obfitą jak posiłek kulturysty, pupę kszatłniejszą niż wielokąt foremny, oczy owiane tajemnicą jak 97% życia Ozzy’ego Osbourne’a, jednakże to wszystko idzie się pitolić, jeżeli masz pod nosem wąs srogi niczym zima na Kaukazie. Recepta jest banalna – Mach 3 Turbo (posiada atest Anny Grodzkiej) i jazda. Gorzej i tak nie będziesz wyglądać, a możesz tylko zyskać (np. akceptację w społeczeństwie). Taka sensowniejsza wersja paskalowskiego zakładu. MYK!