poniedziałek, 24 lutego 2014

Macie kibicować, a nie facebookować!

Wtorkowy wieczór (18.02), jestem bardzo zajęty robieniem absolutnie niczego, zatem patrzę sobie co tam słychać u facebooka. Wpis losowej osoby brzmi Trochę brakowalo do tej linii, zeby karny byl... I przypomniałem sobie, że zaczęła się liga mistrzów. Jest mi wstyd, że zapomniałem o tak ważnym dniu. W końcu oglądanie sportu (niebędącego chodem na 50km albo Serie A) razem z kumplami przy akompaniamencie zimnego browara to rzecz idealna, żeby się wyluzować. Pojawia się jednak pewien problem. Ostatnio, gdy napisałem do jednego ziomeczka, czy skoczymy do baru obejrzeć jakiś mecz odparł mi: „Pojebało cię? Przecież muszę siedzieć na fb i co trzy minuty wrzucać post na temat tego meczu i dissować posty innych, którzy są fanami tego zjebanego [tu nazwa klubu]!” 

To smutne bardziej niż rozbite piwo/rodzina. Zamiast ustawiać się na wspólne oglądanie sportu w knajpie albo u osobnika, który ma największy telewizor, ludzie przenieśli się z oglądaniem i przeżywaniem meczy fb. Prędzej wykonam backflipa z miejsca na wózku inwalidzkim, niż zrozumiem dlaczego tak się dzieje.

Jeżeli tylko gra jakaś bogata drużyna (bo przecież nie ma sensu kibicować Hull City, ani Elche – bo przecież nie mają budżetu na poziomie Manchesteru City) przez facebookowego walla przewija się mnóstwo postów w stylu: CHRISTIAAAAAANO!, klasyczne SĘDZIA CHUJ, czo ten Messi, 2:0!!!!!!1 etc. Oczywiście reszta obserwatorów spotkania dzielnie bierze udział w dyskusji używając rzeczowych argumentów w stylu on i tak jest pedałem albo ruchałem twoją matkę cioto. I tak w kółko.... a mecz leci. I nikt go nie ogląda, bo wszyscy kłócą się na fb.

Wyobrażacie sobie, że ktoś z takim pietyzmem i oddaniem relacjonuje gotowanie obiadu albo łóżkowe zabawy? I posty w stylu: właśnie dodałem oregano, KROJENIE MARCHWIIIII!!!!!1111, nałożyłem lubrykant na swojego buhaja <3, JEDZIEMY NA PIESKA!!. To dopiero byłby dramat. Pamiętajcie, że tak nie wolno robić.

Jeżeli więc, facebookowi kibice, chcecie dyskutować nt. aktualnie toczącego się wydarzenia sportowego zbierzcie się u kogoś w domu, albo w jakieś knajpie i tam możecie się kłócić do woli. Facebook może robić za portal randkowy i spamowy, ale barem nigdy nie będzie, choćby pan Zuckerberg wydał wszystkie swoje dolary na przefikuśne aplikacje. I pomyślcie o tym: przez fb nie dacie rady rozwalić krzesła barowego na gościu, który kibicuje Tym Jebanym Pedałom. Także – kto idzie ze mną na Ligę Mistrzów do knajpy?

niedziela, 16 lutego 2014

Grozi mi niepokój

Z powodów paru mam zamiar się przeprowadzić w inne miejsce Wrocławia i od dni kilkunastu szukam nowego pokoju. Po raz pierwszy w życiu stwierdziłem, że nie zamieszkam w pierwszej spelunie jaka się trafi, tylko poszukam czegoś porządnego. Nie mam jakiś bardzo wielkich wymagań – konkretna lokalizacja (w promieniu 1000m od Placu Jasia Pawła II), do siedmiu stówek, w standardzie lepszym niż gierkowski slums, bez kota (wolałbym mieć rzeżączkę niż tą wkurwiającą kupę kłaków), z pralką i netem. Na tyle duży, żebym mógł się wydostać z niego bez używania wazeliny. Z normalnymi współlokatorami, który nie robią zadymy o głośniejsze kichnięcie i nie produkują mety w kuchni. I nie zgadniecie – ilość takich pokoików wynosi całe zero.

Kwestia pierwsza – lokalizacja. Ścisłe okolice rozumiem poprzez dwa, maksymalnie trzy przystanki tramwajowe odległości. Niestety, wg całej reszty świata ścisłe okolice oznaczają, że w dane miejsce dostaniesz się w około 3 tygodnie. O ile przesiadki się dobrze ułożą i nie będzie korków na mieście. W ogłoszeniach stałym motywem jest określanie miejsca odległego 8km od rynku jako „ścisłe okolice”.

Hajsy i standard – te dwie sprawy oczywiście się łączą. Jeśli chcesz mieć w pokoju  coś w standardzie nieco lepszym niż czar komuny musisz zapłacić jakieś 3 miliony złotych. Plus rachunki. A jeżeli chcesz coś taniego, to pewnie będziesz spać na worku ze słomą (o ile sobie taki zamotasz), będziesz miał pokój o powierzchni 3cm2, obiady będziesz gotować na ognisku, a myć się będziesz wtedy, gdy twój rejon nawiedzi ulewa – bo przecież dach przecieka. Albo go nie ma. Do tego nieważne, w jakich warunkach będziesz mieszkać, kaucja i tak wyniesie trzykrotną wartość rynkową mieszkania, których już nigdy nie zobaczysz, ponieważ za głośno oddychałeś i bywałeś w domu więcej niż 17 minut tygodniowo.

Co do braku pralki i neta – jeżeli nie masz dostępu do czystych gaci i filmików z pijakami, idiotami i pijanymi idiotami, to twoje życie nie może mieć żadnego sensu. Już lepiej się zabić i przekazać organy na przeszczep.

Oglądałem parę mieszkań i dwa z nich spełniły wszystkie moje wymagania. Niestety w jednym z nich osoba, która oglądała pokój przede mną miała pierwszeństwo w zaklepaniu pokoju i go zaklepała. W końcu pokój i cała chatka były idealne. W drugim świetnym mieszkaniu jedna laska potrzebowała 10 godzin, żeby zajarzyć, że jednak jestem facetem. Co oznacza, że nie mam waginy, zatem nie mogę się wprowadzić. Mimo, że wcześniej moja awaginalność nie była problemem, no ale kobieta zmienną jest. I może lepiej, że tam nie zamieszkam. Skoro typka potrzebowała całego dnia, żeby uświadomić sobie, że nie jestem kobietą, to znaczy, że nie jest zbytnio bystra i pewnie porusza ustami przy czytaniu. A takim ludziom nie ufam.

Także jeżeli chcesz znaleźć idealne mieszkanie to musisz się pogodzić z tym, że go nie znajdziesz. Będziesz mieszkać w stajni, 400 km od cywilizacji albo będziesz płacić tyle, że będziesz zmuszony żywić się fotosyntezą.. Wybór należy do ciebie. 

niedziela, 9 lutego 2014

...a imię jego będzie bez sensu

I tak sobie znowu siedzę i patrzę na facebooka (mam nadzieję, że on nie patrzy się na mnie), i widzę, że hurtowa ilość moich znajomych rodzi sobie dzieci. Jako że ja dzieci nie rodzę, mam sporo czasu na przemyślenia. I tak sobie przemyśliłem, że po raz 1535156765499645 okazuje się, że ludzie to skończone barany. Wiedzieliście, że spora część luckości (ludzkością tego nazwać nie można) poległa przy prostej misji – nadanie imienia potomkowi swemu?

Maciek, Janek, Wojtek, Piotr, Magda, Paulina, Kasia, Patrycja – tak wyglądają normalne imiona. Zapamiętajcie je, bo jakieś 20 lat imiona te będą uchodziły za archaiczne, a za jakieś 40 wiosen zostaną wykasowane z ludzkiej świadomości. Obecnie trwa  nieformalny wyścig o laur najbardziej wymąconego i kretyńskiego imienia. Niektóre imiona od razu określają drogę życiową małego szkraba albo szkrabki. Poniżej parę eksampli.

Sabrina – nie prościej nazwać dziecko Dziwka? Z takim imieniem wybór profesji jest banalnie prosty.

Jessica – twoja córka nie będzie Jessicą Albą, będzie tańczyć na rurze. Sytuacja podobna, jak w przypadku Sabriny.

Dżastin (na jakiś zajęciach miałem w grupie laskę, która się tak nazywała I TAK WŁAŚNIE pisało się jej imię) – niechybny dowód na to, że dawno temu tatuś przesadził z wódką i stuknął lwa morskiego. Swoją kosmiczną wtopę postanowił upamiętnić w taki, a nie inny sposób.

Róża/Jagoda – może od razu Poziomka albo Pokrzywa? Albo Tuja? 

Denis/Kevin/Dżordż – nazywanie dzieciaka z angielska ma tyle sensu, co czesanie się gumiakiem. Bachor zostaje skazany na bycie margarynką, której przewraca się we łbie i w dupie.

Nataniel – zostanie hipsterem, będzie żywił się wegańskim kartonem zrobionym z miłości do Matki Natury. Będzie nosił spodnie w dziwnym kolorze i babskie szaliczki. Tego chcecie dla swojej pociechy?

Aurelian etc. – jeżeli macie zamiar dać swemu synowi imię, które pochodzi od żeńskiego imienia to nie zdziwcie się, że za X lat przyprowadzi on do domu swojego chłopaka.

Patryk (OFICJALNIE: najgorsze imię na całym świecie) - i już wiadomo, że gość będzie bity na szkolnych pauzach. Sięgnąłem do źródeł i okazało się, że Patryk po łacinie oznacza człowieka wkładającego koszulę do spodni, skalanego dziewiczym zarostem i twarzą będącą makietą powierzchni Marsa. Podobno jedna kobieta się powiesiła, bo jej syn miał na imię Patryk.

Emil – gości o tym imieniu nie obsługuje się w barach, sklepach, u fryzjera. Nie przysługują im sakramenty, zniżki na tramwaj i szacunek społeczeństwa. Powszechnie aprobowane jest niepodawanie ręki jegomościowi o imieniu Emil. Drugie najgorsze imię na świecie.

Pamiętajcie - dziecko to odpowiedzialność. Jeżeli więc wpadniecie na pomysł, żeby nazwać swojego małego smyka w abstrakcyjny sposób, pomyśl czy wy chcielibyście się tak nazywać. Nie? No właśnie. Dlatego mój syn nigdy nie będzie Sebastianem. Życie wystarczająco kopnie w dupę waszego dzieciaka, więc nie utrudniajcie mu żywota już na cień topry. Topranoc.

niedziela, 2 lutego 2014

Manuele w klubie - zdecydowanie no me gusta

Już sobota. Mój szajsung oznajmia mi, że jest 48 minut po północy. Siedzę sobie na szatni w jednym z wrocławskich klubów i w pocie czoła zajmuję się jedną ze stu krzyżówek panoramicznych. Ruch niczym w życiu seksualnym fana Manowara – absolutnie zerowy. I nagle stało się coś niedobrego. Do klubu wszedł Hiszpan. A za nim kolejny. Chwilę później potwierdziła się jedna z podstawowych zasad pracy w gastronomii: „Hiszpanie w klubach mnożą się szybciej niż patologie na warszawskiej Pradze”. W ciągu około 3 sekund liczba Manueli wzrosła 2 do ok. 200. Zapewne zapytacie – w czym problem debilu? „Przecież goście z zagranicy zostawią w klubie miliony pesos, a ty napatrzysz się na cudowne świnki”. To prawda - z wyjątkiem tego, że to nieprawda.

Nie ma gorszych klientów niż Hiszpanie.

Po pierwsze – jedyne słowo po angielsku, które znają to puta, które na dodatek nie jest słowem angielskim. Prędzej wytłumaczycie chomikowi tajniki fizyki kwantowej niż Hiszpanowi, że pety jara się tylko w palarni.

Skoro jesteśmy przy petach... popielniczką jest dla nich każdy centymetr kwadratowy podłogi. Radośnie sobie kiepują. Gaszą pety na bogu ducha winnych kafelkach. A po zwróceniu uwagi wyrażają wielką skruchę za pomocą frazala puta puta puta. Zresztą, nie tylko pety Manueli lądują na glebie. Nasi kochani Hiszpanie wnoszą piwo zakupione w pobliskim supersamie – hurtowo. I przecież bez sensu wywalać puszki po browarze do śmietnika – w końcu od czego jest podłoga? Jeżeli myśleliście, że przemycanie lewego alkoholu do lokalu to domena Polaków – myliliście się.

Na dodatek Hiszpanki wcale nie są ładne. Może i są zgrabne, ale KAŻDA, naprawdę każda Manuelka ma wyraz twarzy łączący w sobie zimną sukę, tanią dziwkę, Trabanta i salami. Każda z nich mogłaby nagrać wokale na płytę Motorheada. I każda drze ryja tak głośno, że od czasu pierwszego Erasmus party w moim klubiku (3 miesiące ago) jestem głuchy. Teraz, żeby ocenić, czy jakiś kawałek urywa dupę, muszę wnikliwie analizować tabulary. Dodatkowo Manuelki upijają się do stanu śmierci klinicznej. I trzeba je wypłukiwać z klubu za pomocą szlaufa.

A obserwacja dowolnego Manuela w mig wyjaśnia dlaczego Primera Division jest tak beznadziejna, a w Hiszpanii panuje 140% bezrobocie. Myślą, że wszystko im się należy. Za darmo. Machają łapkami, gdy wymaga się od nich uregulowania rachunku. Wzorem piłkarzy Barcelony symulują faule – nawet podczas picia piwa. Są oburzeni faktem, że nie każda laska z Polski daje się poderwać. Nie rozumiem, jakim cudem, tak pizdusiowaci kolesie mogą dzierżyć tytuł mistrza świata w najbardziej badassowej grze zespołowej na świecie – piłce ręcznej.

Oczywiście są też mili ludzie z Hiszpanii, z którymi można pogadać, pożartować i napić się wspólnie browarka. Niemniej większość Manueli i Manuelek ma chyba wrażenie, że Polska to jakaś speluna i mogą sobie robić, co tylko zechcą. A może są tacy tylko po pijanemu i tak naprawdę są super ludźmi? A może poszli do lasu?