niedziela, 29 grudnia 2013

Frajerwerki – czyli jak wkurzyć człowieka i zabić zwierzaka

Wyobrażacie sobie, że jest coś głupszego niż założenie fanpage’u na fb o nazwie Ocieplanie wizerunku raka jelita grubego? Coś, co ma mniej sensu niż Wałbrzych? Wydaje się to niemożliwe, ale jednak gatunek ludzki nigdy nie przestanie zawodzić. Dzisiejszym bohaterem Trzeciej Dekady zostaje noworoczna tradycja kultywowana od wielu, wielu lat. I która wg mnie nie jest wybitnie potrzebna. Fajerwerki. Człowieka mogą wkurzyć, a zwierzaka mogą wręcz zabić.  

Jedyne momenty, w których używanie fajerwerków jest w ostateczności akceptowalne to:

- pierwsze 30 minut nowego roku kalendarzowego
- pirotechniczny pokaz na koncercie Wielkiej Gwiazdy Rocka
- światełko do nieba na WOŚP-ie

I nawet pan Wojewoda Dolnośląski zabronił nakurwiania chińskim wynalazkiem poza sylwestrem i pierwszym stycznia. Niestety jest wielu ludzi, którzy mają w dupie zakazy pana Wojewody i dziarsko odpalają przeróżne petardy, torpedy i inne pociski masowego rażenia. Efekt jest taki, że ostatnio, gdy wracałem z imprezy, to zastanawiałem się, czy przypadkiem nie wylądowałem w Strefie Gazy, bo co chwilę rozlegał się potężny huk, który zagłuszał mi High on Fire lecące na słuchawkach. Na szczęście policjanci od razu wyłapują debili (głównie 14-letnich gołowąsów) i robią z nimi porządek. A nie, przepraszam – są zajęci wypisywaniem mandatów za picie piwa i przechodzenie na czerwonym świetle. Więc młodzi odpalają przeróżne Nemesisy i Big Jumbo, a my możemy poczuć klimat Strefy Gazy nie opuszczając własnego osiedla.

Jednakowoż.... jako, że jestem wielkim fanem pana Darwina i jego teorii, niezwykle cieszą mnie wszelakie doniesienia o ludziach, którym petarda urwała palec/rękę/dupę/czoło. Jestem nawet zdania, że jeśli komuś rakietka urwała łapę, to dla symetrii należy obciąć danemu delikwentowi drugą kończynę. Karol Darwin approves.

A pół biedy z ludźmi – dla nas ciągłe huki mogą być po prostu irytujące, ale sprawa ma się nieco gorzej w przypadku zwierzaków. Dla nich to ciągły stres. Nie zdziwiłbym się, jakby się okazało, że w noc sylwestrową na zawał schodzi np. 10000000000 psów, 353424 złotych rybek  i 4 kanarki. I koń. Także warto odpowiedzieć  na pytanie – czy chwila podziwiania świecidełek na niebie jest warta tego, żeby Azor umierał ze strachu? Według mnie nie. Także ten – w noc sylwestrową zastanówcie się, czy naprawdę kochacie swojego kanarka. Do siego roku dzieciaki.

niedziela, 22 grudnia 2013

Gdyby usłyszeli, to by nie przybieżeli

Brawa. Owacje na stojąco. Aplauz. Puchar Stanleya. Laur Konsumenta. Nagroda Nobla. Butelka wódki. Buziak od Jennifer Lawrence. Oscar. Paszport Polsatu. Okład z piersi Mili Kunis. Na to wszystko nie zasługuje osoba, która jest odpowiedzialna za to, że zgraja muzyków znana z tego, że była znana ileś lat temu, co roku w okresie okołoświątecznym bierze na swój warsztat kolędy i urządza sobie swoiste Pimp My Ride. Serio? Więcej sensu ma podcieranie się papierem ściernym. Albo jeżem. Gdy słyszę kolędę katowaną przez Edzię Górniak, Rysia Rynkowskiego czy inną upadłą gwiazdę mam ochotę wziąć śrubokręt i wbić go sobie z całej siły w bębenki uszne. Więcej radochy czerpałbym z wsadzania penisa w ul. Gdyż, ponieważ, bo...

... kolęda to (jak sama nazwa wskazuje) utwór prosty, zrobiony przez ludzi prostych (myślicie, że jakikolwiek pastuszek 2000+ lat temu wywijał na wieśle jak Dimebag?), który miał przekazywać radość prostego człowieka z faktu, że urodził się ziomeczek, który będzie nadstawiał dupę za tego prostego człowieka i który nawet, jak będzie przybity to udowodni, że każdy kryzys jest chwilowy, i że można znowu stanąć na nogi. Najważniejszy jest  radosny przekaz. A kolędy w wykonaniu polskich wypalonych muzyków? O (nomen omen) Jezu.

Aranżacyjne kaplice sykstyńskie upstrzone szalonymi i męczeńskimi liniami wokalnymi. 14722 instrumenty do wykonania Pójdzmy wszyscy do stajenki. Po co? Fletnia pana? Okaryna? Sitar? Naprawdę? I do tego linie wokalne, które w każdym, nawet najbardziej radosnym Jesusbornsongu brzmią jak wspomnienie po kolonoskopii. A Jezus malusieńki (swoją drogą wkurza mnie ten twór) w wykonaniu jakiegoś wyjca (Flinta, Dąbrowska, czy inna durna pipa) brzmi jak esencja holokaustu. Chyba, że nasi wokaliści sądzą, że Boże Narodzenie to smutne święto. Albo swoimi aranżacjami chcą od razu zapowiedzieć, że nadejdzie Wielki Piątek – wtedy takie działania nabierają ździebko sensu.

W tych wersjach pasterze nie przybieżeli do Betlejem, wśród nocnej ciszy głos się nie rozchodzi, a my nie pójdziemy wszyscy do stajenki. To, że - drodzy wypaleni gwiazdorzy - od wieków nie zrobiliście nic na choćby poziomie przyzwoitości nie daje wam prawa do kaprawienia kolęd. I nie obchodzi mnie to, że żyjemy w czasach, gdzie Mikołaj nie krzyczy „how, how, how!”, tylko „how, how, how?”. Jak się wam hajs nie zgadza, to polecam tarcie chrzanu – bo chyba tylko do tego się nadajecie. Wesołych świąt. 

niedziela, 15 grudnia 2013

Historia zupełnie ściemniona, aczkolwiek...

Rzecz dzieje się pod koniec XIX wieku w USA. W pewnym mieście mieszka trzech niezwykle bogatych biznesmenów:  Jim Needmoney – właściciel największej firmy robiącej popcorn, Bruce Wantcash – właściciel Coca-Coli i Steve Toopoor – szef świetnie prosperującej marki odzieżowej. Każdy z nich ma do zaoferowania cudowny towar, istny hit. Przychody są gigantyczne, sakwy napchane, jednakowoż... jako, że apetyt (a w USA szczególnie)  rośnie w miarę jedzenia panom biznesmenom było mało. Postanowili połączyć siły i wspólnie pomyśleć, jak by tu połączyć trzy różne biznesy.

Zaczęli się zastanawiać. Niejedno popołudnie spędzili na wspólnych rozmyślaniach o tym, jak i tak już całkiem intratne biznesy zmienić w niekończące się źródło gotówki. Myśleli i myśleli, dumali i dumali, dym z fajki wypuszczany był coraz bardziej nerwowo, czoła marszczyły się ze zniecierpliwienia, padały mocne słowa. I nic. Żadnego pomysłu. Jak sprawić, żeby popcorn, cola i ubrania sprzedawały się jeszcze lepiej?

-WIEM! – zakrzyknął szczęśliwy Needmoney – mam! Będziemy bogaci!

Szepnął na ucho swój pomysł wspólnikom. Gdy usłyszeli propozycję Needmoney’a uśmiechnęli się. Wiedzieli, że to genialna idea. Że będą obrzydliwie bogaci.

Tak właśnie powstało kino.